POLEMIKI, MITY, PÓŁPRAWDY

Strona główna POLEMIKI, MITY, PÓŁPRAWDY

Czy Warszawę czeka pogodowa katastrofa?

W „Gazecie Wyborczej” (dodatku „Tygodnik Warszawa” z 5 listopada 2021) ukazał się artykuł J. Chełmińskiego pt. „Jaka pogodowa katastrofa czeka Warszawę”. Wszyscy słyszymy że klimat się ociepla, większość z nas wierzy że to prawda, i znaczna część z nas zdaje sobie sprawę, że w skali globalnej proces ten stanowi zagrożenie. Publicystyka na te tematy jest wskazana, gdyż aby temu zagrożeniu przeciwdziałać, należy m.in. ograniczać emisje gazów cieplarnianych, a do tego trzeba przekonywać.

Jednak tematem szczególnym jest analiza tego procesu w mikroskali Polski. Aby uświadamiać Polakom związane z ociepleniem zagrożenia, moim zdaniem należy to czynić odpowiedzialnie i obiektywnie, we właściwym tonie. Nadmiernie alarmistyczny, wręcz histeryczny wydżwięk licznych artykułów i wypowiedzi medialnych, w dodatku zawierających tendencyjnie dobrane lub zafałszowane informacje mogą przynieść więcej szkody niż pożytku, gdyż odbiorcy takiej propagandy mogą dojść do wniosku, że nieprawdziwe są także zasadne argumenty ostrzegające przed zagrożeniami.

Na naszym warszawskim podwórku, przykładem tego niewłaściwego alarmowania i straszenia jest wspomniany artykuł. Autor pisze następująco: „Miasto z czasem [w perspektywie połowy XXI wieku] stawać się będzie miejscem coraz groźniejszym dla zdrowia. Powodem są tzw. wyspy ciepła.” Autor straszy wzrostem śmiertelności nawet o ponad 225% i zgonów z powodu chorób układu krążenia o ponad 252%, spowodowanych nieznośnymi upałami. Kolejne zagrożenie: „Wraz ze zmianą klimatu przybędzie pasożytów. Kleszcze przez cały rok będą nas w parkach i lasach stolicy zarażać nas bakteriami i wirusami, które są przyczyną licznych chorób”. Dodatkowo, niskie stany wody wiślanej oraz zmniejszająca się liczba dni z opadem będą pogłębiać deficyt wody w środowisku, a nawalne opady będą spływać, zamiast wsiąkać w ziemię. Według autora, to są główne zagrożenia. Brzmi to dla warszawiaków nader przerażająco.

Czy rzeczywiście perspektywy naszego miasta w najbliższym półwieczu są aż tak apokaliptyczne? Rozpatrzmy po kolei fakty i liczby które autor podaje dla uzasadnienia swoich złowieszczych zapowiedzi. Głównym zagrożeniem mają być straszliwe upały.

Cytat nr 1: „W roku mieliśmy średnio [do niedawna] około 40 dni gorących (średnia dobowa temperatura powyżej 25 st. C).” Autor nie zrozumiał podstawowego wskaźnika, który w dodatku został wyróżniony w tekście. Liczba „około 40 dni gorących” dotyczy dni z temperaturą maksymalną dobową 25 stopni i powyżej. Takie są określane w polskiej klimatologii jako „gorące”. I faktycznie takich właśnie dni, historycznie patrząc, bywało w Warszawie około 30-40. Jeśli spojrzymy na dni ze średnią (cało)dobową od tegoż progu, to mamy ich w Warszawie (w uśrednieniu) bardzo niewiele. Przykładowo, podczas nader gorących miesięcy lata 2021 roku, czyli czerwca i lipca, było ich w stolicy tylko 6. W sierpniu nie było żadnego. Średnio latem bywają 2-3 takie dni. W warunkach warszawskich, aby średnia całodobowa mogła osiągnąć wymieniony przez autora artykułu próg, dobowa temperatura maksymalna musi się bardzo zbliżyć do 30 stopni, a w zasadzie – przekroczyć ten poziom. Nie chcę zakładać że autor mógł dopuścić się celowej manipulacji, bo „najwyższa dobowa temperatura 25 stopni” brzmi mało dramatycznie. Przecież 25 stopni Celsjusza to pożądana letnia temperatura dla wielu z nas, żaden okropny upał.

Cytat nr 2: „Patrząc na ostatnie czasy, trudno jednak uwierzyć w statystyki dotyczące zimy, opisujące tradycyjny – kiedyś – klimat Warszawy: śnieg zalegał w stolicy od 50 do 60 dni w roku (dwa miesiące!), a 33 dni w roku były mroźne, czyli z temperaturą poniżej 0 st. C. Dziś o sportach zimowych w mieście możemy powoli zapominać.” To prawda, że historycznie (druga połowa XX wieku) śnieg zalegał (minimum 1 cm) na ziemi średnio przez około 50 do 60 dni. Jednak autor nie wspomniał, jakie są najnowsze dane dla tego parametru. Otóż, według moich obliczeń, w dekadzie 2001-2010 było takich dni średnio… 58. Dopiero w dekadzie 2011-2020 ich średnia liczba spadła do 44, na co silny wpływ miała zdumiewająca „zima” 2019/20, w której tylko jeden dzień miał pełną pokrywę śnieżną. Jednak w zimie nie tak znowu odległej w czasie, czyli w sezonie 2016/17, takich dni było 60. Czy pseudo-zima 2019/20 oznaczała koniec dni ze śniegiem w Warszawie? Bynajmniej. W sezonie następnym – 2020/21 – dni z pokrywą śnieżną było 36. Nie ma na razie podstaw, by prorokować koniec sportów zimowych na Mazowszu, a zimy z kategorii bardzo śnieżnych będą się zdarzały, choćby z powodu rosnących zimą sum opadowych.

A co się tyczy liczby dni mroźnych: należy doprecyzować, że autor miał na myśli dni z najwyższą temperaturą poniżej zera, czyli z całodobowym mrozem. Otóż, przez cały wiek XX ten parametr faktycznie wahał się od 30 do 40 (z wyjątkiem mroźniejszej dekady 1961-70, gdy było ich 51). W dekadzie 2001-2010 wynosił… 37. Dopiero w dekadzie 2011-2020 ten parametr wyraźnie spadł, do 28 – ale czy to tak wielka różnica wobec 33 (określonych przez autora jako „tradycyjne”)? Raczej nie, czyżby to dlatego autor powołał się na tylko na wielkość historyczną? I znowu: wielki wpływ na ten spadek miała jedna jedyna zima, ta z sezonu 2019/20, gdy był tylko jeden dzień mroźny. Należy więc poczekać kilka lat z ogłaszaniem końca zimy, aby przekonać się, czy ten trend spadku liczby dni mroźnych jest trwały. A poza tym, kolejny sezon (2020/21) miał 26 dni mroźnych. Warszawskim dzieciom (i dorosłym) sanki jeszcze będą się przydawały.

Cytat nr 3: „A to dopiero początek. (…) w latach 2041-70 maksymalne temperatury w mieście mogą sięgnąć ok. 43 st. C, temperatury w przedziale 30-35 st. C odczuwać będziemy przez ok. 22-23 dni w roku, a do 4 dni w roku występować będą fale upałów o temperaturze 35-40 st. C. (…) Spowoduje to wzrost śmiertelności nawet o ponad 225 proc. i zgonów z powodu chorób układu krążenia o ponad 252 proc..” Cytat ten stanowi dobrą ilustrację metod stosowanych przez niektórych publicystów alarmujących o niebezpieczeństwie ocieplenia klimatycznego, których celem jest wstrząśnięcie czytelnikami i przestraszenie ich, a nie – rzetelne informowanie. Jedną z tych metod jest ukazywanie negatywnych skutków ocieplenia za pomocą liczb pozbawionych kontekstu. Powiedzmy sobie coś o tych pominiętych kontekstach. Otóż, około 98% ludności świata żyje w klimatach cieplejszych od polskiego. Nie bez powodu. Według kryterium oddziaływania na ludzki organizm nasz klimat jest chłodny, a nie ciepły, i chłodnym jeszcze długo pozostanie. Jeśli mówi się o wzroście liczby zgonów spowodowanych upałami, to należałoby też określić o ile może spaść liczba zgonów spowodowanych wychłodzeniem organizmu podczas mrozów. Temperatury wewnątrz naszego miasta mogą sięgać 43 stopni w wyniku postępów ocieplenia, jednak warto zauważyć, że już mieliśmy w ostatnich latach dni, gdy sięgały 39, prawie 40 stopni. Zdarzało się to zresztą także dawniej, nawet w XIX wieku. Tak czy inaczej, tak wysokie temperatury będą się pojawiać na bardzo krótko w Warszawie.

Badania naukowe wskazują, że dla zdrowia groźniejsze są upały słabsze, ale długotrwałe, niż te bardziej ekstremalne ale krótkotrwałe. Zarysowana jest perspektywa 22-23 dni upalnych (30°C+) w roku. Czy to bardzo dużo? Jak to zwykle bywa, to rzecz względna. Zostawmy w spokoju strefy równikową i zwrotnikową, w których „jakoś” żyją miliardy ludzi. Porównajmy Warszawę do kilku miast, których z tropikami nie kojarzymy. W roku 2021, w którym – jak wspomniałem – mieliśmy dwa nader gorące miesiące, Warszawa odnotowała 12 dni upalnych. To niewątpliwie dużo, jednak tylko w stosunku do tradycyjnej, bardzo skromnej warszawskiej normy, która historycznie wahała się od 4 do 8. Ale 12 to przecież tylko nieco ponad 3% dni całego roku. A ile dni upalnych miała w 2021 roku stolica USA, Waszyngton DC? 74. Powie ktoś: stolica USA leży w strefie podzwrotnikowej (na szerokości geograficznej Aten). A więc przenieśmy się na północ, dużo bliżej nas, do stolicy Serbii – Belgradu. Tam dni upalnych było 61 (największy upał sięgnął 40 stopni). To prawda, że Belgrad (45°N) też jest położony sporo na południe od Warszawy. Co się więc działo w strefie kontynentalnej na wschód od nas? Uralsk, miasto w północno-zachodnim Kazachstanie, leży na szerokości geograficznej Kielc. W tym roku było tam – to nie pomyłka! – 95 dni upalnych, z czego 9 z Tmax równą 40 stopniom bądź odeń wyższą. A nieco na północ od Kazachstanu – na przykład w rosyjskim Orenburgu – było tylko niewiele „chłodniej”. Powie ktoś, że nie ma tu porównania z Warszawą, bo Uralsk leży w strefie stepów. To prawda, ale u nas mówi się przecież (i nie bez powodu) o groźbie stepowienia nizinnej Polski; jednak podaję tę informację aby unaocznić, jak bardzo daleko nam do stania się prawdziwym, wypalonym słońcem stepem (trzeba też zauważyć, że w ostatnim okresie wzrastają w regionie warszawskim sumy opadowe, co jednak przeciwdziała gwałtownemu nasileniu procesu wysuszania). A także by ukazać, jak względne jest zapowiadane nam „piekło” w porównaniu do tego, co już przeżywają ludzie na wielkich obszarach świata – także na naszej szerokości geograficznej. I jakoś sobie z tym radzą. Przynajmniej na razie. A przecież do tych warunków nie można nawet przyrównać, tego, co autor nam zapowiada na okres 2041-2070.

Upał (30°C+), którym tak bardzo jesteśmy straszeni, zawsze był, pozostaje i jeszcze przez wiele lat pozostanie w Warszawie klimatycznym marginesem (choć coraz bardziej zauważalnym). Poza tym, Warszawa już jest w pewnym stopniu zabezpieczona przed zagrożeniami związanymi z wysokimi temperaturami; klimatyzacja w sklepach sieciowych, wielu restauracjach i galeriach handlowych to już właściwie standard. Wskazane byłoby teraz instalowanie jej w szpitalach. No i coś, o czym część publiczności być może nie chce słuchać, a mianowicie pewne zmiany w stylu życia warszawiaków. Red. Chełmiński ma rację twierdząc, że do połowy stulecia nastąpi w stolicy znaczny wzrost śmiertelności z powodu chorób układu krążenia, atoli otwartym pozostaje pytanie (którego autor nie zadaje), jaki procent tego wzrostu będzie z przyczyny naturalnej, czyli coraz szybszego starzenia się polskiego społeczeństwa. Zmiany stylu życia wielu ludzi nie lubi, a – przykładowo – trzeba będzie przyzwyczajać starszych warszawiaków do zachowywania ostrożności podczas wysokich temperatur (unikania spacerowania w pełnym słońcu, zwłaszcza z odkrytymi głowami), pogodzić się z klimatyzacją, która ciągle wielu Polaków irytuje, zrezygnować z wylegiwania się latem całymi godzinami w pełnym słońcu, pogodzić z pewnymi ograniczeniami w myciu samochodów, podlewaniu ogródków czy wstępie do lasów. Jednak ta tematyka rzadko się pojawia w alarmistycznych komentarzach o ociepleniu.

Czy rzeczywiście już, zaraz czeka Warszawę „pogodowa katastrofa”? Uczciwie byłoby informować, że zwłaszcza w krótkim i średnim terminie (kilkunastu-kilkudziesięciu lat) ocieplenie klimatyczne przyniesie społeczeństwu nie tylko kłopoty, lecz także pewne korzyści. Choćby niższe rachunki za ogrzewanie, dłuższy sezon budowlany, bezpieczniejsze jazdy po drogach i spacerowanie po chodnikach, oszczędności miasta na odśnieżaniu, soleniu jezdni (w tym drugim przypadku z ewidentną korzyścią dla środowiska). Niesie także realne zagrożenia; moim zdaniem, najpoważniejszym z nich jest stopniowo narastający deficyt wody i wilgoci w środowisku. Sprawy te będą omawiane na portalu VarsoviaKlimat.pl. Jednak, jako się rzekło, w dziele ostrzegania społeczeństwa przed zmianą klimatu wyolbrzymianie zagrożeń i nadmierne straszenie mogą być przeciwskuteczne; gdy minie kilka lat i ogół warszawiaków przekona się, że ludzie nie padają masowo na ulicach rażeni słońcem, to zaniknie ich wiara w uzasadnione ostrzeżenia. Efekt może być podobny jak w przypadku „inflacji” alertów pogodowych, rozsyłanych sms-ami niekiedy bez należytego uzasadnienia przez Rządowe Centrum Bezpieczeństwa. Przekonawszy się wielokrotnie że zapowiadane zagrożenia nie nastąpiły, odbiorcy przyzwyczajają się do częstych ostrzeżeń i przestaną traktować poważnie te alerty, które mają rzeczywiste podstawy.

VarsoviaKlimat.pl

Synoptycy zapomnieli o śnieżycy z listopada 2006 roku

Wczoraj, 24 stycznia na stronie internetowej „Gazety Wyborczej” w sekcji warszawskiej (https://metrowarszawa.gazeta.pl/) ukazał się na czołowym miejscu wielki tytuł: „W Warszawie padł rekord bezśnieżnej zimy. „Najpóźniej pojawiła się 24 stycznia 2007 roku””. Autor(ka) artykułu powołał się na dwa tweety opublikowane przez synoptyków IMGW-BIP-Meteo Polska 21 i 24 stycznia, a także na inny z tego drugiego dnia, autorstwa portalu Info-Meteo. Wszędzie w tych tweetach powtarzano datę 24 stycznia 2007 roku, jako poprzedni rekord najpóźniejszej sezonowej pokrywy śnieżnej w Warszawie.

Pierwsze zdanie z powyższego tytułu „GW” jest prawdziwe, wszak wczoraj sam o tym napisałem na niniejszym blogu. Faktycznie, wczoraj (formalnie dziś rano) padł dotychczasowy rekord najpóźniejszej w sezonie pokrywy śnieżnej w Warszawie. Jednak już drugie zdanie jest fałszywe: poprzedni rekord to nie 24 stycznia 2007, lecz (tak jak napisałem wczoraj) – 24 stycznia 1988 roku.

Błąd autorów tej mylnej informacji zapewne wynika z tego, że przy poszukiwaniu najpóźniejszej daty pierwszej pokrywy śnieżnej sprawdzali historycznie grudzień i styczeń, zapominając przy tym o … listopadzie. To fakt, że w sezonie jesienno-zimowym 2006/07 śnieg nie pojawił się na ziemi w Warszawie ani w grudniu, ani do 24 stycznia. Sęk w tym, że śnieg sypał już w owym sezonie wcześniej, a mianowicie 4-5 listopada (2006 roku). I to obficie, dając rano dnia 5-ego (oficjalnie) pokrywę o niebagatelnej wysokości 9 centymetrów. Można to łatwo sprawdzić, choćby na stronach Ogimet.com albo Meteomodel.pl.

Ja nie musiałem jednak tego sprawdzać w tych źródłach, ponieważ pamiętałem o tym śniegu, a właściwie – śnieżycy. Dlaczego? Ponieważ wywarła wtedy na mnie spore wrażenie; tak obfity śnieg nie zdarza się często na początku listopada. To wrażenie było na tyle duże, że … zrobiłem wtenczas kilka zdjęć. Oto dwa z nich. Pierwsze przedstawia parking przed hipermarketem Tesco na Kabatach 4 listopada 2006 roku. Śnieg sypał wtedy gęsto przez cały dzień.

Foto: Benwars. (Warszawa-Kabaty, 4 listopada 2006).

Drugie zdjęcie pokazuje w zbliżeniu wysokość pokrywy śnieżnej na samochodach zaparkowanych na parkingu przy ulicy Rosoła na Natolinie następnego dnia, rano 5 listopada 2006. Oto ile spadło „białego puchu” przez poprzedni dzień i noc. Okazuje się, że kilkanaście lat później można „przeoczyć” nawet tak pokaźną pokrywę śnieżną w Warszawie.

Foto: Benwars. (Warszawa-Natolin, 5 listopada 2006).

Jednym z celów niniejszego bloga jest rzetelne informowanie warszawiaków (i nie tylko ich) o pogodzie i klimacie naszej stolicy. Jak widzimy, taka rzetelność jest bardzo potrzebna. Szczególnie w sytuacji, gdy z powodu zmiany klimatycznej, temat pogody i klimatu staje się u nas coraz bardziej „gorący” (i w przenośni, i dosłownie).

VarsoviaKlimat.pl

Czy bezśnieżne święta Bożego Narodzenia są u nas czymś nadzwyczajnym?

Pogodę podczas tegorocznych świąt bożonarodzeniowych mieliśmy w stolicy łagodną, bezśnieżną, bez mrozu nawet w nocy. Zamiast tego wszystkiego, solidnie popadał deszcz. I jak zawsze w takiej czy podobnej sytuacji, z wielu stron rozlegają się głosy rozczarowania: kiedy wreszcie będą święta „prawdziwe”, czyli ze szczypiącym w policzki mrozem, z potężnymi zaspami śnieżnymi po których suną kuligi, jak z bajowych obrazków z Mikołajem na saniach z reniferami? Przecież – jak często ci stęsknieni za takim obrazem podkreślają – „kiedyś” wszystkie, a w każdym razie większość Świąt w Warszawie tak właśnie wyglądała. Ostry mróz i mnóstwo skrzypiącego pod nogami śniegu…

Ale czy na pewno? Popatrzmy na statystyki historyczne. W XXI wieku, czyli w okresie 2001-2018, aż w 11 przypadkach święta Bożego Narodzenia nie miały żadnej pełnej pokrywy śnieżnej (przynajmniej 1 cm) w żadnym z trzech dni (wliczając Wigilię, czyli 24-26 grudnia). Czyli 61%. Może powie ktoś, że obecne stulecie to czas nasilonego ocieplenia klimatu, więc może dawniej było lepiej?

W okresie 1971-2000, w 20-stu przypadkach (na 30) w święta śniegu nie było na ziemi w żadnym dniu. Czyli w 66%. Podobnie jak w obecnym stuleciu, a nawet jeszcze trochę gorzej. No dobrze, powie ktoś, ale trzeba sięgnąć jeszcze dalej w przeszłość. A więc okres 1951-1970: tutaj jest faktycznie lepiej, bo bezśnieżnych świąt było 7 na 20, czyli 35%. Główna zasługa dla tego wyniku przynależy stosunkowo zimnej zimowo dekadzie 1961-1970, w której tylko święta BN roczników 1965 i 1967 były pozbawione pokrywy śnieżnej w Warszawie. Tak daleko w czasie trzeba się cofnąć, by dostrzec większościowy udział „białych” świąt Bożego Narodzenia. Nie od kilku czy kilkunastu lat, lecz od pół wieku takie święta pozostają w zdecydowanej mniejszości.

Na razie nic nie wskazuje, aby się to miało zmienić. Można powiedzieć więcej: święta całkowicie lub prawie pozbawione śniegu należy traktować w Warszawie jako normalne, czy jak kto woli – typowe. Śnieg w święta BN jest tylko „gościem”, który odwiedza nas od czasu do czasu, ale najczęściej jest nieobecny.

Wielu warszawiakom ciężko się z tym pogodzić. Przykładowo, w felietonie pt. „Piękna wiosna tej zimy”, opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” („Tygodnik Warszawa”) z 27/12/2019, Mateusz Kowalik napisał: „Najlepszym prezentem na święta byłby śnieg. W świąteczny poranek pragnąłbym wyjrzeć za okno i zobaczyć miasto pod białym puchem”.

Poniżej wykres, który ukazuje wysokości pokrywy śnieżnej w Warszawie w dniu 25 grudnia w latach 1951-2019.

*Wg pomiaru porannego.

Jak widać, już od niemal pół wieku w poranek bożonarodzeniowy „białego puchu” w stolicy najczęściej nie ma. Okres o zdecydowanej przewadze dni bezśnieżnych zaczyna się od roku 1971.

Źródła danych: IMiGW-PIB, Ogimet.com, obliczenia własne.